Info
Hej!Witam na moim blogu rowerowym :) Zostawilem z tyłu w
sumie: 53796.12 km
offroad: 2520.45 km
średnia: 23.21 km/h i jeszcze jestem za cienki aby smigac szybciej ;)
Pozdrawiam mxdanish
Wiecej o mnie.
Odwiedzone regiony
Statystyki
Ostatnie zdjęcia
Wpisy archiwalne w kategorii
Rumia-Ełk
Dystans całkowity: | 629.33 km (w terenie 39.00 km; 6.20%) |
Czas w ruchu: | 26:02 |
Średnia prędkość: | 24.17 km/h |
Maksymalna prędkość: | 52.00 km/h |
Suma podjazdów: | 11208 m |
Maks. tętno maksymalne: | 168 (85 %) |
Maks. tętno średnie: | 142 (72 %) |
Suma kalorii: | 30753 kcal |
Liczba aktywności: | 2 |
Średnio na aktywność: | 314.67 km i 13h 01m |
Więcej statystyk |
326.44 km
14:04 h
Prędkość śr.: 23.21 km/h
Prędk. max.: 47.00 km/h
W górę: 1208 m
CAD avg:
HR avg:
Temp.:-3.0 °C
Kal.: 9940 kcal
Rower: Orzełek
Gdańsk - Ełk czyli po dwie gminy 'na zimno'
Piątek, 2 lutego 2018 · dodano: 05.02.2018 | Komentarze 6
Plan zimowego przejazdu, nieco dłuższego niż standardowe dojazdy do pracy i ewentualne dokręcania, siedział w głowie już dawno. Nie miałem co prawda na myśli aż tylu km w lutym ale skoro nadarzyła się okazja, grzechem było nie skorzystać.Ferie zimowe: w szkole wolne, w pracy wolnego brak, więc zdecydowaliśmy się wywieźć dzieci do dziadków do Ełku. Żona została na pierwszy tydzień a ja miałem wracać do Rumi na kołach. Pogoda zrobiła jednak sporego psikusa i zmusiła mnie do rezygnacji z jazdy w deszczu i wietrze. To było tydzień temu.
W ten weekend z kolei miałem jechać po żonę i wspólnie wracać autem do Rumi, prognozy były zaskakująco przyjemne, więc zdecydowałem się jechać po nią do Ełku rowerem.
Temp. prognozowana około 0st.C, wiatr południowy niezbyt silny.
Trasę ułożyłem tak aby przy okazji przejazdu załatać dwie dziury gminowe powstałe w wyniku MRDP: Płoskinię oraz Pieniężno.
Dodatkowo zaryzykowałem:
- postanowiłem jechać w nowych butach (dzień wcześniej przyszła przesyłka, nigdy nie miałem ich na nogach)
- rower bez lemondki (czyste lenistwo - nie chciało mi się jej montować)
- nie znalazłem obejmy od mojej podsiodłówki więc zamiast niej założyłem jedną sakwę na przód - tak jedną, bo przy drugiej przeszkadzał zacisk hamulca
- jechałem na moim starym siodełku, którego szanowny zadek nie wspomina zbyt pozytywnie
- założyłem nowe opony touringowe 700x38, ponieważ do końca nie wiedziałem, czy przypadkiem na trasie nie spotkam śniegu
Pobudka wcześnie na pociąg SKM do Gdańska i dopiero z Gdańska miałem ruszyć rowerem. Dlaczego nie z Rumi? 40km po 3mieście to wątpliwa przyjemność oraz jakieś dodatkowe 2h jazdy.
W pociągu było chyba z 50st.C, tak nagrzane, że mimo iż się częściowo rozebrałem, dojechałem spocony. Wiedziałem, że to będzie problem jak wysiądę na zewnątrz ale co miałem zrobić... Zaraz po wyjściu z wagonu, uderzyły mnie podmuchy zimnego wilgotnego wiatru, momentalnie zmarzłem a rozgrzałem się dopiero po ponad godzinie jazdy...
Z miasta ruszyłem w kierunku starej 7-mki ale aby uniknąć manewrowania w sporym porannym ruchu nadrabiałem kilometry jadąc bocznymi drogami. Z Przejazdowa do Kiezmarka po północnej stronie, z Kiezmarka do Nowego Dworu po południowej, Z Nowego Dworu do Elbląga znowu po północnej, tworząc w ten sposób swoisty slalom gigant wzdłuż starej drogi. Nie żałuję jednak tego dodatkowego dystansu ponieważ o wiele przyjemniej się jedzie po pustych drogach i małych miejscowościach niż wśród gnających samochodów.
Cały czas zimno... picie w bukłaku w plecaku już dawno wychłodzone, głodny jeszcze nie byłem więc zrezygnowałem z wczesnych postojów i z rozpędu wpadłem do Elbląga. Tam czekały na mnie DDRy albo cokolwiek co miało przypominać DDRy. Kogoś poniosła fantazja oznaczając te dziurawe chodniki z polbruku drogą dla rowerów, albo osoba ta niezbyt lubiła rowerzystów. Wykreśliłem ten odcinek z głowy bo przez parę km miałem w niej tylko przekleństwa... Na tym nerwie ruszyłem dalej już starą 7-mką do Pasłęka, to był bardzo przyjemny odcinek, mały ruch, dobra nawierzchnia i w końcu wyszło słoneczko.
W okolicach Pasłęka minęło pierwsze 100km, trudna setka, ponieważ wbrew prognozom, wiatr okazał się nie dość że silniejszy, to wcale nie południowy, ale bardziej południowo wschodni, co oznaczało, że do tej pory jechałem głównie pod wiaterek.
W Pasłęku odbiłem na północny wschód i od razu zaczęło się jechać przyjemniej, cieplej, lżej i wreszcie pojawiły się jakieś pagórki, ta monotonia płaskich Żuław na dłuższą metę jest całkiem męcząca :)
Kierunek obrałem prosto na dwie brakujące gminy, specjalnie nie ma co o nich pisać, we wspomnianych gminach czekały mnie chamski bruk oraz ujadający i goniący pies :) Nie lubię obu i pokonałem oba. Jakoś się przetoczyłem po kamulcach, martwiąc się jedynie czy rower wytrzyma te niezbyt naturalne podskoki :)
W Pakoszach na 132 km zrobiłem pierwszy postój. Zjadłem drożdżówkę, napiłem się solidnie i... zmarzłem jak cholera...
Te 10 minut pauzy kosztowały mnie około 40 minut jazdy ze zmarźniętymi dłońmi zanim te doszły do siebie po poklepywaniu oraz rozruszaniu. A wszystko przez zimny wiatr i mgły.
Już wtedy wiedziałem, że nie będę robił wiele przerw, tylko te przymusowe.
Do Lidzbarka Warm. droga bez przeszkód, w mieście znalazłem mały sklep gdzie kupiłem płyny, snickersy oraz uprzejma Pani zagotowała mi wodę, którą wlałem do bukłaka. Przynajmniej na jakiś czas miałem ciepłe napoje na trasie :)
W międzyczasie wykonałem kilka telefonów do żony i do Pawła, który wstępnie powiedział, że na końcówce trasy do mnie dołączy i ostatnie kilometry odprowadzi do domu. Miła wiadomość, przyznam się szczerze że pokrzepiająca :)
Kolejny odcinek 50km, do Świętej Lipki cholernie trudny. Przez brak przerw i jedzenia, coraz gorzej znosiłem podjazdy a ten przed Reszlem odciął mnie zupełnie. Na miejscu szybko schrupałem zmarzniętego snickersa i na kolejną godzinę odbudowałem siły.
W Świętej Lipce telefon do Pawła, potwierdził że będzie wyjeżdżał, jedno zdjęcie z całej trasy i dalej na rower.
Od tego momentu jechałem już na oświetleniu, końcówkę trasy wytyczyłem dobrymi drogami więc jazda solo po ciemku nie sprawiła żadnego kłopotu.
Do Giżycka zupełnie nic się nie działo, w mieście około 10 minut posiedziałem na schodach, wiatr się uspokoił a między blokami było trochę cieplej, odpocząłem i z syndromem kotleta schabowego popędziłem drogą na Ełk. Właściwie to był syndrom białej kiełbasy, którą mama obiecała mi przygotować na ciepło :P
Z Pawłem i Gosią spotkałem się około 24km przed Ełkiem, także ostatnia godzina jazdy była najprzyjemniejsza i w sumie najszybciej minęła.
Dojechałem zmęczony.
W Ełku zjadłem kolację, posłuchałem rozpaczliwego łkania mamy z serii 'po co Ty to sobie robisz...', wypiłem z ojcem piwko i poszełem spać. Co dziwne zasnąłem bez problemu.
Przejazd muszę uznać za całkiem udany. Pomimo paru km bruku drogi były bardzo przyjemne, pogoda jak na luty całkiem dobra ale jednak będę następnym razem czekał na temperatury powyżej zera :P
- nowe buty się spisały rewelacyjnie, zero dolegliwości, czekam teraz na lato bo dopiero wówczas wyjdzie cała prawda. Teraz niskie temperatury mogły część niwelować
- kondycyjnie, ciężko mi się odnieść... może zbyt mocno otworzyłem rozpoczynający się sezon, może przez to że mało miałem przerw i mało jadłem, ale momentami było ciężko
- dupa zaskakująco dobrze zniosła to niewygodne siodło i coraz bardziej zaczynam doceniać komfort Brooksów
- najgorzej było z plecami... nie lubię jeździć z plecakiem ale musiałem gdzieś trzymać picie, w bidonach po kilku godzinach miałbym raczej tylko lód, dodatkowo brak lemondki i efekt bolących pleców murowany
- jechałem około 8h z muzyką, dobra opcja ale muszę poszukać lepszych słuchawek z mikrofonem
- jedna sakwa, niby nie przeszkadzała ale kierownicy puścić nie mogłem, dodatkowe wibracje itd itd. Na plus - pojemność i wodoszczelność :)
Trasa zrobiona, ochota spełniona i dwie gminy zaliczone, wrednej dziury na mapce już nie ma :)
Jedyna fotka z trasy:
+2 gminy:
Pieniężno, Płoskinia
No i mapka:
302.89 km
11:58 h
Prędkość śr.: 25.31 km/h
Prędk. max.: 52.00 km/h
W górę: 10000 m
CAD avg:168
HR avg:142
Temp.:24.0 °C
Kal.:20813 kcal
Rower: RIP - Giant Rincon
302km - czyli 'Pech' vs 'Ja' 3:0
Poniedziałek, 23 lipca 2012 · dodano: 24.07.2012 | Komentarze 5
Już od kilku miesięcy nastawiałem się na taką wyprawę na trasie Rumia - Ełk.Plan był taki aby przejechać 'na lajcie' trasę w jeden dzień - a wujek Google wyliczył odległość na 329 km.
Kwestia była tylko kierunku oraz daty. Okazało się że poniedziałek będzie dniem odpowiednim - pogoda miała być optymalna: nie za ciepło i lekki wiatr pomagający.
Wyjazd zaplanowałem na 4 rano. Raczej nie jestem przyzwyczajony aby kłaść się spać o 22 więc zasnąłem po 1. Krótki sen i już pobudka. Nocne śniadanie, gorąca herbata, ostatnie sprawdzenie sprzętu i spakowanego plecaka i w drogę.
Pierwszy raz przejechałem Trójmiasto na rowerze o takiej porze i muszę przyznać że bardzo mi się to spodobało :) Pusto na ulicach, wiec ścieżki rowerowe nawet mnie nie powąchały :P Już po 90 minutach byłem w Gdańsku, gdy nagle zaczęło mi zadkiem dziwnie wozić na boki i tu niespodzianka - guma po raz pierwszy.
Co zrobić, trzeba zmieniać dętkę. Pomyślałem, iż dobrze że wziąłem dwie zapasowe skoro pierwsza poszła już na samym początku.
Niestety zeszło mi ponad 20 minut na zmianie przez co finalnie spóźniłem się na prom w Świbnie o jakieś 2-3 minuty (super bo następny za pół godziny).
Skorzystałem z tej okazji i wciągnąłem dwie bułki z szynką popijając red bullem.
Po promie standardowa prosta droga do Stegny, zakup wody i mieszanka z isostarem (kupiłem całą puszkę proszku na drogę aby na wodzie nie jechać).
Do Tujska całkiem fajna droga choć okazało się że bardziej ruchliwa niż myślałem, spotkałem sporo osobówek które jechały jakby świat się miał zaraz skończyć.
Szczęśliwie dotarłem na miejsce i odbiłem na Marzęcino oczekując gorszej nawierzchni a tu szok! Rewelacyjna droga wśród pól, fajny asfalt, zero ruchu. Piknie.
Po drodze minąłem dość ciekawy stary most w Bielniku:
Zaraz za nim żeby ominąć krajową 7-kę, zdecydowałem pojechać polnymi. Tam na mnie czekały niezbyt równo położone płyty, no ale na szczęście dało radę przejechać więc do serca sobie tego wyboru nie brałem.
W końcu dojechałem do Elbląga a tu jeden wielki rozkop... Niezbyt szczęśliwie wybrałem przejazd przez miasto bo trafiłem na same remonty, wiec za nim po omacku trafiłem na dobry wylot, trochę czasu straciłem (muszę popracować nad swoją orientacją :P )
Zaraz na wylocie co?? Guma po raz drugi (tym razem przód). Tak se myślę kurna druga dętka poszła a nawet połowa drogi nie minęła... Cholera trzeba szukać rowerowego sklepu.
Szybko zmieniłem na nówkę i jadę dalej.
Przede mną całkiem spory podjazd pod Wysoczyznę Elbląską. Dość długa, kręta szosa zmęczyła mi deczko nogi, które jak do tej pory kręciły raczej po płaskim terenie :)
Dalej droga troszkę nudna stale 509-tką aż do Ornety. na tym odcinku zaczął mi doskwierać brak osoby z którą można by było zamienić słowo ale cóż... Sam do siebie gadać nie będę (jeszcze nie w tym wieku :D )
Po drodze kilka postojów w sklepach w celu zakupienia płynów (te schodziły z bidonów ekspresowo).
W Ornecie znalazłem BP i już się cieszyłem że zjem hot doga ale okazało się że nie ma... szkoda, miałem ochotę... Zostały mi moje kanapki więc wypiłem dwie herbaty, wchłonąłem bułki i na koniec popiłem coca-colą.
Na stacji bardzo miły chłopak dał mi cynk, że jadąc do Lidzbarka mógłbym skorzystać ze ścieżki rowerowej zrobionej na jakimś starym poniemieckim nasypie kolejowym (27km - nieźle, pomyślałem, choć nie zapytałem się o nawierzchnię). Okazało się że obiecujący początek (bardzo twarda gruntowa droga) przeszła w leśną drogę momentami ciut bardziej piaszczystą. Nie mogłem jechać super szybko choć nie ukrywam, że sprawił mi frajdę przejazd kilku kilometrów bez martwienia się o wyprzedzające mnie auta.
W trakcie napotkałem kilka bardzo fajnych wiaduktów, które idealnie by się nadawały na kilka ujęć na sesjach ślubnych :)
Z Lidzbarka kierunek na Bisztynek. Szybko poszło - krótko i na temat.
W Bisztynku stanąłem przy sklepie aby uzupełnić płyny i na czas zakupów postawiłem rower na trawniku przy wejściu. Po zakupach i zjedzeniu dwóch marsów okazało się że niezbyt szczęśliwie postawiłem rower na leżącej w trawie pinezce....
Nosz kuźwa!!!
Trzecia guma a ja już nie miałem dętek. Pech to pech. Okazało się że w Bisztynku jest sklep rowerowy ale... nie mają mojego rozmiaru dętek ani zestawu naprawczego... Na szczęście chłopak okazał się bardzo uczynny, powiedział że ma jeden w domu, szybko poleciał i za kilka minut miałem w łapach komplet łatek i klej.
Wziąłem się do łatania - nie było lekko bo klej był lekko wyschnięty. Po 30 minutach walki jakoś się łata trzymała tak więc postanowiłem zaryzykować (zostało 100km do mety) i ruszyłem w drogę.
W sumie w Bisztynku zeszło mi ponad 1.5h :(
Wystartowałem na Reszel, gnałem tak szybko jak mi noga podawała, przeskoczyłem Reszel i na chwilę zatrzymałem się w Świętej Lipce.
I tu zaczęły się kolejne schody... Gość w sklepie powiedział że na mojej trasie (od Wilkowa) czeka mnie około 2km po grubym bruku. Szybka analiza: 2km - nie ma dramatu więc jadę. Do Wilkowa dojechałem bez problemów, do momentu gdy zaczął się bruk. Okazało się, że wspomniany wcześniej bruk to jest po prostu kamienista, chamsko nierówna droga, która pozwalała mi na poruszanie się z prędkością 8km/h!!!! i miała długość ponad 4km - reasumując 30 minut i 4km heh. Przez te 30 minut mój amortyzator sapał i dyszał ale przetrwał :)
Gehenna skończyła się w miejscowości Palestyna :P - gdyby ta miejscowość była celem pielgrzymek, to może by im drogę wyremontowali :P
Gdy dojechałem do Rynu już wiedziałem że nie skończę założonej trasy. Było późno a moje szybkie obliczenia wykazały że dojechałbym około 23 - czyli ostatnie 1.5h w nocnych warunkach po bardzo ruchliwej drodze pełnej TIRów. Nie chciałem ryzykować.
Mała zmiana trasy i od Rynu ruszyłem trasą między jeziorami (piękne miejsce!!! polecam na urlop) i dojechałem do Rudy gdzie czekała już na mnie żoneczka :)
Zabrakło 37km...
Przejechana trasa: 302,89
Czas jazdy: 11:58
Czas ze wszystkimi przerwami: 17:30
Prędkość średnia: 25.3 km/h
Prędkość maks: 52 km/h
Co pochłonąłem:
- 8L wody z isostarem
- 1L coca-coli
- 2 dwie herbaty
- 2 red bulle
- 4 bułki z szynką
- ryż z kurczakiem (spora porcja)
- dwa marsy
I na koniec mapa trasy